Aktualności



Spośród blisko 40 prac redakcja Battlefield.pl wybrała pierwszych zwyciezców! Zostali nimi Magdalena 'mcda' Łowicka oraz Karol 'kary15' Mietkowski. Trzecim zwycięzcą - wybranym przez scenę został Jan 'Brave Heart' Koczorowski Gratulujemy!



A oto i zwycięskie teksty:

kary15:

Na wojnie...

Biegnie oddział z naprzeciwka,
Więc ostatni łyczek piwka.
Żółta ciecz w mych ustach znika,
Pora poznać przeciwnika.

Chwytam w dłonie już mą broń,
Czuję charakterystyczną woń
Psich odchodów na mym glanie.
Zaraz złego coś się stanie.

Wnet zaczęła się zabawa,
To huk z lewa, to huk w prawa.
Z dala słyszę ryk dowódcy:
Ruszcie się! Do walki, głupcy!

Rzut oka w stronę oponenta,
Na wieży snajper, poczwara przeklęta.
Za rogiem dwóch medyków się skrada,
A po prawej komandosów czai się gromada.

Nadjeżdżają, nadlatują, nadpływają setki maszyn
Niejeden pro-gamer mógłby się przestraszyć.
Za nimi w górze lewituje Tytan wielki,
Poczułem na twarzy potu kropelki.

Raz, dwa, trzy: ostatnie odliczanie,
W głowie nie ma miejsca na zawahanie.
Ruszyłem jak z kopyta w nieznanym mi kierunku,
Lecz nie zapomniałem o łyczku mego magicznego trunku.

Pięciu "skasowanych", zostało jeszcze trzech.
Dwóch przy oknie, jeden w dole - wyczułem ich na węch.
Z gracją, niczym baletnica, przedarłem się na tyły,
Wszyscy wybici - kolejne punkty przybyły.

W tabeli rankingowej rosła ma przewaga.
Jestem najlepszy, niepokonany... O NIE, MAM LAGA!
Gra stanęła w miejscu, napięcie niebywałe,
A ja jakimś cudem od śmierci ocalałem.

Szybko za pobliski murek się schowałem.
I na szczęście "nie dostałem".
Pocisk świsnął koło ucha!
Nie... to raczej była mucha.

Trupów pełno wszędzie leży,
Wrogie wojska na rubieży.
Serce coraz mocniej bije,
Myślisz sobie: Wybić żmije!

Chociaż nie, czemu ryzykować?
Przecież można się uchować.
Jeszcze trochę i się skończy,
Tak mi mówi umysł gończy.

Strzały milkną, zapada cisza.
Ale mam fuksa, znalazłem złocisza!
Wychylam głowę, by zobaczyć jaka sytuacja,
Bip, bip! Patrzę na zegarek, o kurde, kolacja!

Niezadowolony, z nutką grymasu,
Wyłączam komputer, koniec frykasów.
Lecz gdzieś tam kryje się radości cień,
Bo w końcu jutro też jest dzień!



mcda

Kolejny dzień.

Nocne niebo wyglądało jak upstrzone fajerwerkami. Nieustanne wybuchy gdzieś wysoko nad miastem sprawiały jednak, że nie czuła się tak samotnie. Myśl, że inni również walczą dodawała jej sił. Nie, nie była sama. Była zmęczona. Przez ostatnie kilka godzin, razem z niedobitkami z oddziału Delta przemykała miedzy ruinami wspaniałego kiedyś miasta. Jej miasta. Podobno faktycznie kiedyś było wspaniałe: sięgające nieba gmachy, oszklone pawilony, rozległe ogrody... szkoda, że ona tego nie widziała. Wojna wybuchła nagle, kiedy miała 3 lata. Teraz już nikt nie pamiętał, od czego się zaczęło. Zresztą to już nawet nieważne. Ważne jest to, że oto siedzi tu sama na warcie, żeby pozostali mogli złapać chwilę snu.
Wpatrywała się w laserowe smugi, próbując odgadnąć, który fort wspiera walczących w rejonie Księżyca.
- Zucchabar - mruknęła pod nosem. Najlepiej broniona baza przeciwników. A my tam jutro pójdziemy... ze wsparciem albo bez niego. Skrzywiła się na myśl o Komandorze. Ten idiota nigdy nie wie gdzie są potrzebne posiłki. Wysyła nas w ogień walki, do ręki daje garść pocisków i każe zdobyć fort, albo się nie pokazywać na oczy. - Jasne, umarłych już mu nie przynoszą do pokazania - pomyślała ze zgryźliwością. - Pieprzony Zucchabar - znowu mruknęła pod nosem.
- Co tam mamroczesz złotko? - Nawet nie odwróciła głowy w kierunku nadchodzącego. Słyszała już wcześniej jego kroki. Tupał jak mechwarrior. W sumie... oni wszyscy tak tupią. Myślą, że jak mają 100 ton pancerza na sobie, to są niezniszczalni. Zapominają tylko, ze, kiedy wyłażą ze swojego mecha, to są tak samo narażeni na kule jak inni. A nawet bardziej, bo słychać ich na kilometr. Nie to, co jej cichy chód zwiadowcy.
- Nic - odburknęła. Głupi mech... myśli, ze jest taki dobry, a spróbowałby odwalać moją robotę... Gwoli sprawiedliwości musiała jednak przyznać, ze ona nie potrafiłaby kierować tak potężną machiną, jaką jest mech... Ze swoimi 160 cm wzrostu była po prostu za mała do uprzęży.
Laserowa kanonada powoli gasła, ale niebo mimo to stopniowo różowiało - wstawał świt. Kolejny dzień krwawych bojów, kolejny dzień, którego kilku jej kolegów już nie zobaczy... Starała się do nich nie przywiązywać. Gdyby miała wybór, wolałaby nie poznawać nawet ich imion - polegli zbyt szybko zastępowani byli nowicjuszami z uzupełnień. A nowicjusze, kolejnymi nowicjuszami...
- Niech to! - Wstała i ze złością otrzepała ubranie, starając się przy tym nieznacznie otrzeć spływające po policzku łzy.
- Hej mała, co jest? - Z baraku wyszło trzech mundurowych.
- Niby gdzie? - Odburknęła. Denerwowały ją takie nonszalanckie odzywki. Szczególnie, jeśli były skierowane do niej. A zwłaszcza, kiedy zawierały aluzję do jej niskiego wzrostu.
- Dobra, co się złościsz... mała, tylko pytam jak leci - Max z udanym oburzeniem obrócił się na pięcie mrugając jednocześnie na kolegów.
Ananke delikatnie podrzuciła w dłoni kamyk wpatrując się przy tym ze skupieniem w potylicę odchodzącego Maxa. - Grabisz sobie słonko, oj grabisz - pomyślała. Paskudny uśmiech powoli wykrzywił jej usta.
- Dobra, nie ma co grzać siedzeń. Za chwilę odprawa. - Ereb z westchnieniem oderwał się od muru i poczłapał w kierunku baraków. - Chodź, ty zaczynasz raport.
- Jasne... jak zawsze - mruknęła z niechęcią.
- Co tam mamroczesz?
- Nic szefie, już idę.

******

To nie był dobry dzień na umieranie. Dlatego przeżyli.
Fort Zucchabar atakowali już piąty raz w tym tygodniu. Tamci wewnątrz tylko na nich czekali. Jak szczury rzucające się łapczywie na padlinę, tak i tamci starali się uderzyć w ich najsłabsze ogniwo nie wychylając się zza murów. Taką mieli taktykę - jak szczury - całą gromadą atakowali jednego wroga. Ale tym razem szczury bezskutecznie szukały przeciwników.
W końcu coś dotarło do tych matołków na górze, że "na hurra" wygrywa się bitwy tylko w patetycznych opowiadaniach dla dzieci. - Pomyślała z satysfakcją. Tym razem ich taktyka zakładała wykorzystanie jej zdolności - sabotaż. Malutki ładunek wybuchowy koło generatorów mocy i... Zucchabar bez jednego strzału przechodzi w ręce Unii. Wczoraj wydawało jej się, ze to dobry plan, ale nagle zabrakło jej odwagi. Pewność siebie, którą miała w nadmiarze podczas porannej odprawy gdzieś uleciała. A co, jeśli się nie uda? Jeśli przez moje głupie gadanie zginą ludzie - pomyślała z przerażeniem. Czy to się uda? Dowództwo w ramach "wsparcia" przysłało tylko dwadzieścia dodatkowych "kurczaków". Dwadzieścia mechów zamiast czołgów i lotnictwa... Jeśli był w tym jakiś cel Komandora, to stanowił dla niej zagadkę. Miała jeszcze dwie minuty zanim sekcja trzecia zacznie pozorowany atak. A potem...
Potem przedpole zasnuł dym. Miała 15 minut na wykonanie zadania.
- Gotowa, idę - ostatni krótki meldunek do dowódcy. Teraz 15 minut ciszy radiowej, a potem, jak to lubił powtarzać Ereb przy każdej okazji, poczuje "zapach napalmu o poranku"...
Poszło nadspodziewanie łatwo. Najwyraźniej szczury spodziewały się, że po raz kolejny przeprowadzą atak wg starej taktyki. Mimo to do końca starała się nie tracić czujności. Jeden korytarz, drugi, kolejny... znała drogę prawie na pamięć. Jeszcze miesiąc temu Zucchabar był ich, a pilnowanie reaktorów należało do niej...
Wiedziała, ze przy ostatnich drzwiach musi ktoś być, po prostu musi. Tylko największy idiota nie obsadziłby wszystkich wejść do fortu chociażby jednym człowiekiem. No i te miny przeciwpiechotne... - Ciekawe czy zdążyli poznać wszystkie zakamarki tego miejsca. - Pomyślała w przelocie. - Może szczury nie odkryły jeszcze tego, co ona - starego systemu sanitarnego - rury miały rozmiary w sam raz dla niej. - Nie czuję zapachów, nie czuję zapachów, nic nie czuję - powtarzała w myślach jak mantrę. Czasem to działało... Szkoda, że nie tym razem...

Faktycznie czekał za drzwiami. Dzięki rurom znalazła się za jego plecami. Nerwowo podrygiwał ściskając w ręku karabin, co chwilę sprawdzał korytarz, chwile nasłuchiwał, po czym chował się za panelem sterowniczym...
- Jakiś pieprzony nadgorliwiec - mruknęła w myślach. Delikatnie wyjęła strzałkę ze środkiem nasennym. - Stań spokojnie, żebym mogła dobrze wycelować. Dzieciak wychylił się zza panelu, Ananke wzięła zamach...

******

- Max! Maaaax, kurwa! Rusz dupę albo Ci zaraz odstrzelę twój głupi pysk!! - Głos sierżanta niebezpiecznie zwiększał natężenie a jego twarz zaczynała przybierać przepiękny odcień głębokiej czerwieni.
- Nie pali się - Max nonszalancko splunął flegmą - jeszcze 2 minuty.
- Za dwie minuty to wiesz, z czego ci jesień średniowiecza zrobię?!! Rusz się i zrób miejsce dla innych!!

******

A miało być tak pięknie - wywiady, wizyty w zakładach pracy miały być... No cóż.... chcieliśmy dobrze a wyszło jak zwykle...

Najpierw wleźliśmy na pole minowe - niby nic, ale nasz team zostawił na nim kilka kończyn. Potem wąskie gardło wąwozu "Safe Passage"... dla kogo bezpieczne, dla tego bezpieczne. Oczywiście spodziewaliśmy się pułapki - jak zawsze i... jak zawsze nas zaskoczyli...

******

- Dobra ludzie, tu na pewno będzie pułapka - Ereb nieco podniósł głos, żeby do wszystkich dotarły jego słowa. - Nie możemy tam wejść "na hurra", bo nie wyjdziemy w ogóle. Zrozumiano?!
- Taaa. Zrozumiano. Jasne. Sie wie. - Odezwały się pomruki w hełmofonie.
- Plan jest taki - ciągnął dalej Ereb. - Rzucamy dymne i tupiemy w miejscu. To ich zmyli, bo pomyślą, że właśnie przechodzimy wąwozem. Jak zaczną strzelać laserami, to dostaną od naszych snajperów. - Sierżant zadowolony z siebie rozejrzał się po zgromadzonych. Gdyby mechy miały twarze, to wykrzywiłyby się z politowaniem. Zamiast tego w słuchawkach zabrzmiał mu szyderczy śmiech prawie pięćdziesięciu operatorów.
- Buahahahah, aleś wymyślił... tupać!.. hahahah...
- Cisza głupki! - Obraził się Ereb. - Zrobimy jak powiedziałem! Snajperzy na stanowiska!

******

I wszystko byłoby fajnie, gdyby tamci faktycznie zaczęli strzelać laserami... Niestety plan Ereba nie przewidział, że tamci użyją granatów... Zwiadowcy nie widzieli celów, cały plan trafił szlag... No i skończyło się w jeden sposób... Kiedy opadły dymy...

******

- Hurrrrrrraaaaaa!!!!!

******

Nawet 20 metrów pod ziemią Ananke wyczuła drżenie ziemi. Plan Ereba najwyraźniej nie wypalił - uśmiechnęła się pod nosem. Miał posłuch u ludzi, ale taktyka nie była jego najmocniejszą stroną.
- O kurwa! Ja też chcę popatrzeć na atak mechów! - Płaczliwie mruknął strażnik, zerwał się zza konsoli i pobiegł korytarzem. Ananke opuściła rękę. Nie wiedziała co bardziej ją zaskoczyło. Czy to, że maluch przeklina jak szewc, czy to, że w takiej chwili opuścił posterunek.
- No no... ładne rzeczy... sąd polowy cię nie minie bratku - pomyślała obojętnie. Dwadzieścia sekund zajęło jej wyskoczenie z kryjówki i umieszczenie trzech ładunków wybuchowych przy rdzeniach. Nie miały one zniszczyć reaktora a jedynie wyłączyć go na pewien czas. Czas potrzebny do zdobycia Zucchabaru. Kolejne dziesięć sekund i Ananke już pełzła rurami w kierunku wyjścia.

******

To nie był dobry dzień na umieranie. Dlatego przeżyli. Nawet wygrali. Oddział Delta zajął Zucchabar. Brak zasilania totalnie zaskoczył obrońców. Pozbawione zasilania stacjonarne wieżyczki wywołały dezorientację na murach. W tym samym czasie Alfa i Charlie zajęły dwa inne forty a Bravo utrzymał się w kolejnym. Ale walki toczyły się dalej na całym kontynencie. Jeden zwycięski dzień niczego nie przesądzał. Kwestią czasu było wynalezienie nowych technologii, nowych broni, nowych sposobów na umieranie. Już teraz naukowcy pracowali nad tzw. "szponem". Myśl zaczerpnięta ze literatury XX wieku padła na podatny grunt. Kwestią czasu było wypuszczenie na zewnątrz armii tych automatycznych morderców. Zagrzebane w piachu i radioaktywnym pyle miały czekać na ofiarę by potem znienacka i bezlitośnie wbić w nią setki ostrzy. Według planu, ofiara nie miała prawa przeżyć. Naukowcy nie sprecyzowali jeszcze, w jaki sposób szpon miałby odróżniać sprzymierzeńca od wroga. Ananke wolałaby chyba nie dożyć dnia takiej pomyłki. Chyba w ogóle wolałaby nie dożyć dnia, w którym szpony masowo schodziłyby z taśmy produkcyjnej. Bo nie miała wątpliwości, że Koalicja prowadzi równie zaawansowane badania nad taką bronią...
Na razie miała jednak inne zmartwienie - ktoś znalazł i zalepił dziurę, którą niechcący zrobiła testując swój nowy karabinek snajperski. Otwór był stosunkowo niewielki, więc nie rozumiała, dlaczego komuś przeszkadzał... A fakt, że był w ścianie męskich pryszniców chyba nie miał znaczenia...? Cóż, broń zwiadowcy musi być zawsze dobrze skalibrowana, więc pora zrobić kolejne testy...



Brave Heart

Gdy Słońce nie wschodzi.

Później twierdzono, że Azjaci nadciągnęli ze wschodu. Nie miało to jednak żadnego znaczenia. Niewielu dane było pamiętać wydarzenia z poprzedniej nocy. Ci, którzy ujrzeli poranek, pamiętać nie chcieli.
Batalion Arnhem, pułkownika Josepha Queeninga, był jednostką elitarną.
Został specjalnie przeszkolony w norweskim obozie militarnym, położonym na płaskowyżu Hardangervidda. Przez dziewięćdziesiąt dni najbardziej wytrwali żołnierze z całej Unii Europejskiej byli poddawani ekstremalnym próbom i formowani w jednostkę pancerno-piechotną. Ostatecznie stworzyło ją sześciuset pięćdziesięciu wojskowych, najlepsi z najlepszych. Nie miało to jednak żadnego znaczenia. Teraz już nie.
Azjaci istotnie nadciągnęli ze wschodu. Przynajmniej pierwsza linia, bo następne zdawały się pojawiać zewsząd. Queening spodziewał się ataku i był na niego przygotowany. Gdy zobaczył na horyzoncie pierwsze wrogie maszyny typu Battlewalker, nie spodziewał się jak liczna armia kroczy za nimi. Nie, tego wiedzieć nie mógł, a gdy już to sobie uzmysłowił, na odwrót było za późno. Queening jednak ani myślał o wycofaniu się z walki.
- Są wszędzie! - krzyknął przez radio Dornholm. - Wyprowadzić Tygrysy! Na pozycje!
Żołnierze posłusznie wykonali rozkaz. Działali płynnie, dokładnie i precyzyjnie jak w zegarku. Jeszcze nie zdawali sobie sprawy, jak straszny to będzie bój.
Kompania A dostała, jak się później okazało, zadanie najtrudniejsze. Miała okrążyć wojsko przeciwnika i z krytych pozycji eliminować pojedyncze oddziały. Została podzielona na dwa niezależne plutony mające uderzyć z dwóch stron.
Sierżant Dailor ruszył do akcji natychmiast. Gdy doszło do pierwszych starć jednostek zmechanizowanych, jego oddział już się przekradał do wioski niedaleko Belgradu, gdzie chwilowo stacjonowała PAC.
Pagórki otaczające miasteczko znakomicie nadawały się na kryjówkę dla kilkunastu pojazdów typu Bandit, którymi poruszali się żołnierze. Teraz musieli być bardzo cicho. Pomimo tego, że wszystko wydawało się być pod kontrolą, należało zachować wszelką ostrożność.
Weszli niezauważeni, niczym cienie, pustynne zjawy, tak jak ich nauczono.
- Tam - Dailor wskazał na budynek nieopodal i ruszył ku niemu. Wygląd sugerował, że była to najważniejsza budowla w mieście. W przeciwieństwie do skromnych ceglanych chatek dawnych mieszkańców (wioska była, bowiem, opuszczona), gmach prezentował się nad wyraz okazale. Miał grube, solidne mury, wielką żelazną bramę i obszerne, przeszklone okna, po osiem na każdym z trzech pięter. Na samej górze była dzwonnica, mająca zapewne funkcję powiadamiania mieszkańców o jakimś ważnym wydarzeniu.
Sierżant postanowił urządzić tam punkt kontrolny, gdzie zgromadzona zostanie cała zabrana broń, medykamenty i prowiant.
Piętnaście minut później ruszyli w głąb miasta. Na horyzoncie było już widać czarne, smoliste chmury dymu przeplatające się z krwawymi łunami pożarów.
Dailor zastanawiał się, jak radzi sobie baza. Miał używać radia tylko w sytuacji kryzysowej. Co z Queening'iem? - myślał. Pomimo wcześniejszych zapewnień pułkownika, że azjatyckie oddziały stacjonujące w Iraku nie stanowią zagrożenia, coś nie dawało mu spokoju. Czuł dziwny strach, inny, nieznany mu dotąd, nieodgadniony. Strach, jakiego nigdy jeszcze nie doświadczył. Strach przed czymś, co wydawało mu się dalekie niczym bezładne figury we mgle, a zarazem bliskie, prawie namacalne.
Z zamyślenia wyrwały go sygnały podwładnych, którzy dostrzegli wrogi oddział kilkadziesiąt metrów przed nimi.
Niczym kameleony, pięćdziesięciu ludzi w ciągu kilku sekund zniknęło z ulicy i niemal wtopiło się w otoczenie. Padły pierwsze strzały, zabójczo precyzyjne, wszystkie śmiercionośne. Wrogowie padali bez słowa, nie wiedząc, że giną. W ułamku sekundy wszystkie ich problemy, radości, smutki przestały się liczyć. W tej jednej chwili wszystko to, co było w nich, przestało istnieć. Kilkadziesiąt lat życia na ziemi było nagle tylko wspomnieniem, przeszłością.
Zabawne, że śmierć dla jednych jest końcem, dla drugich początkiem, a dla innych statystyką. Tak, w mózgu żołnierza śmierć musiała być tylko statystyką. Tak go wszak nauczono.
Szli przez miasto niczym duchy, niemi zabójcy, nic nie mogło stawić im oporu. Tak przynajmniej myśleli. Każdy wiedział, co ma robić, każdy miał jakieś zadanie w drużynie, dzięki czemu działali perfekcyjnie.
Kroczyli pewnie, niosąc śmierć, bez śladu zwątpienia, czy strachu. Wrogowie nie podejmowali walki, umierali od razu.
Oddział Dailora wszedł właśnie na obszerny plac, będący prawdopodobnie centrum miasta. Po chwili dotarło do nich jak straszny błąd popełnili. Dailor gestem zatrzymał ludzi, za późno.
Ujrzeli dziesiątki azjatyckich żołnierzy czekających jedynie na rozkaz. Na podwyższeniu stało dwóch starszych rangą, przemawiających do tłumu.
Ktoś z daleka wskazał ręką na kompanię. Nastąpiło poruszenie.
- Odwrót! - ryknął Dailor. - Do bazy! Każdy wie, co ma robić!
Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ich potęga prysła. Byli jak myśliwi, zaszczuci przez zwierzynę.
Biegli szybko, a zarazem w zwartym szyku. Nie mogli dopuścić paniki do swych serc. Nie wolno im było.
Ostrzeliwali się w pędzie, nieco chaotycznie. Kule świszczały im koło uszu. Słyszeli za sobą nienawistne głosy, krzyki. Wiedzieli już, doszło do nich, że albo uciekną, albo zginą.
Już widzieli pagórek, za którym ukryte były jeepy. Byli na wysokości punktu zbrojeniowego, który niedawno sami ustanowili. Nagle usłyszeli huk. Potem więcej, kilkanaście następujących po sobie wybuchów. Zobaczyli dym, a po chwili azjatyckich żołnierzy wyłaniających się zza pagórka. Już wiedzieli.
- Do budynku! - krzyknął ktoś rozpaczliwie.
Żołnierze, starając się zachować spokój, zajmowali pozycje obronne. Byli świadomi tego, że została im tylko walka.
- Rozstawić HMG! Miny pod wejścia! - ryczał Dailor. Kompania błyskawicznie wykonała rozkaz. Azjaci byli coraz bliżej.
Nadchodził zmierzch. Niebo pokryło się czarnymi chmurami, zapowiadającymi burzę. Horyzont malował się krwistą czerwienią, w powietrzu, co jakiś czas czuć było spaleniznę. Do dzwonnicy dochodziły dalekie odgłosy walki. Teraz bitwa rozegra się tu - myślał gorączkowo Dailor.
- Są w zasięgu - zawołał jeden z podkomendnych.
I wtedy rozpętało się piekło. PAC nadchodzili ze wszystkich stron. Strzelali na oślep targani rządzą zwycięstwa. Oto zwierzyna szła po myśliwych.
Kompania A broniła się wytrwale. Strzelali pewnie i celnie. Mury dzwonnicy dawały im osłonę. Jednak w miejsce zabitych przeciwników wciąż pojawiali się nowi. Przez kilkanaście minut trwały zaciekłe ataki na punkt, gdzie znajdowali się żołnierze Dailora. Wtem taki ustały.
- Wszyscy cali? - zapytał sierżant, oddychając ciężko.
Żołnierze po kolei potwierdzali. Nikt nie ucierpiał.
- To jeszcze nie koniec - podjął Dailor. - Ich tam jest więcej, przygotujcie się.
Ktoś przeklął. Uzupełniono amunicję. Po niecałych dwóch minutach wszystko zaczęło się od początku. Azjaci ciągnęli całymi chmarami, niestrudzenie, wydawało się, że ich szeregi nie mają końca.
Nagle coś huknęło w mur na wysokości drugiego piętra. Drugi pocisk uderzył niżej. Ktoś zawył przenikliwie.
- Battlewalker! - ryknął kapral Haugen. Mamy rannego!
Walka stawała się coraz bardziej chaotyczna. Ze wschodu nadchodziły trzy ogromne roboty bojowe.
- Ramos, Beckett - wykrzyczał Dailor - AV-8!
Po chwili jedna z maszyn była już tylko historią, pozostałe dwie natomiast nieprzerwanie prowadziły ogień w kierunku dzwonnicy.
Pociski zaczęły przebijać ściany, zamieniając je w gruzy. Kurz i dym wypełniły pomieszczenie. Na północnej ścianie dało się zobaczyć ślady krwi. Ktoś upadł bez życia.
- Mamy drugiego!
Teraz nic już nie przerywało odgłosu karabinów, wybuchów i rozpaczliwych krzyków.
Znów uderzyło, zawalił się kawałek stropu. Kompania A niestrudzenie dawała opór przeważającym siłom przeciwnika. Pół godziny później znów wszystko ustało. Na przestrzenni kilkudziesięciu metrów od dzwonnicy walały się setki bezładnie poukładanych ciał. Zniszczone maszyny dopalały się jeszcze, nad miastem unosił się czarny dym.
- Ilu mamy rannych? - zapytał Dailor.
- Czternastu sierżancie. I dwudziestu dwóch martwych.
W drugim końcu budynku ktoś krzyknął potwornie.
- Dwudziestu trzech.
Dailor usiadł bez słowa. Patrzył na zniszczoną salę, w której przez ostatnią godzinę tak zaciekle bronili się jego żołnierze. W jego głowie była pustka. Zabrakło mu tego, co było mu teraz najpotrzebniejsze, odwagi. Postanowił jednak walczyć do końca, wszak nadzieja umiera ostatnia.
Nieopodal sanitariusze ratowali jednego ze starszych kaprali, Polaka Vinskiego.
- Wyjdziesz z tego - twierdzili, ale on już wiedział, jak będzie.
Konając, w konwulsjach zaczął śpiewać znaną niegdyś, polską piosenkę. Łzy spływały mu po policzkach, mieszając się z błotem i krwią.

"Słyszę wciąż i uszom nie wierzę,
Lecz potwierdza co krok wszystko mi:
Zwierzem jesteś i żyjesz jak zwierzę,
Lecz nie wilki, nie wilki już wy!"

I umarł.
Dailor wstał. Oczy mu błyszczały.
- Żołnierze... Nie, bracia - zaczął. Stojąc tu, patrząc na wasze twarze, czuję dumę. Wielu z was nigdy już nie zobaczę. Być może wszystkim nam pisane jest umrzeć właśnie dziś. Jeśli tak będzie, umrę szczęśliwy. Każdy z was, przyjaciele, każdy jest bohaterem. - rzekł. Znów zaczęły padać strzały. Z oddali przybliżały się nienawistne głosy. - Tak - podjął - jestem dumny z tego, że mogę walczyć u waszego boku. Do zobaczenia - powiedział dodając im otuchy - tu, albo w lepszym świecie.
Nadjeżdżały czołgi. Nadciągali Azjaci. Żołnierze już wiedzieli, że teraz nieprzyjaciel użyje całej swojej siły. Mieli nadzieję, starali się wierzyć. Spadł gęsty deszcz, zagrzmiało.
Huk, kurz, krew. Uderzyło blisko, bardzo blisko.
Nic nie słyszę - pomyślał Dailor. Strzelał na oślep.
świst w uszach, krzyki.
- Ostatni magazynek - ktoś krzyknął, Dailor już go nie widział.
Wszystko pogrążył chaos i bezład. Pociski latały wszędzie, nie było gdzie się ukryć. Nie sposób było wstać, gruz i szkło kaleczyły kolana. Pył wdzierał się do nozdrzy i oczu. Odłamki kłuły i piekły, ale kompania A wciąż się broniła. Coraz mniej liczna, coraz słabsza, wciąż walczyła.
Ostatnie uderzenie było wyjątkowo silne. Zawalił się cały strop po środku sali. Dailor upadł. Słowa modlitwy poczęły przebrzmiewać mu w głowie.
Ojcze nasz,
Miny przy wejściu wybuchły.
Ktoryś jest w Niebie,
Nieprzyjaciele zaczęli wdzierać się oknami.
święć się imię Twoje,
Poczuł piekący ból w okolicach prawego ramienia. Potem w nodze. Widział już walkę jak przez mgłę. Nie mógł się podnieść. Nie wiedział, gdzie był. Ciemność, ludzie, wszyscy tacy sami, deszcz, burza, tylko ciemność, amen.

Gdy otworzył oczy, deszcz wciąż padał, ale niebo było już jaśniejsze. świtało. W ręce i nodze ciągle czuł tępy ból, już nie krwawił, ale czuł się bardzo słaby, jego ręce były białe. Zobaczył nieznanego sanitariusza chodzącego między ciałami.
- Co się stało? - spytał cicho.
Medyk odwrócił się i spojrzał na Dailora ze smutnym uśmiechem.
- Odparliśmy atak - zaczął posępnie. - Pułkownik Queening nie żyje. W bazie zostało nam dwudziestu trzech ludzi, a tutaj... Tylko pan.
Twarz Dailora nie wyrażała żadnych emocji.
- Niestety - podjął lekarz - przybyliśmy za późno. Zatrzymałem upływ krwi, ale stracił jej pan za dużo.
- Czy ja...
- Tak - odpowiedział medyk nie czekając, aż sierżant dokończy pytanie.
Nagle Dailor uzmysłowił sobie, czego tak bardzo bał się wtedy, gdy weszli do miasta. Teraz było to tylko przeszłością, mglistym wspomnieniem. Nie czuł już strachu. Umarł z uśmiechem na twarzy. Tego dnia, dla kompanii A słońce nie wzeszło.


Dodaj komentarz

Aby komentować musisz być zalogowany. Jeżeli nie posiadasz jeszcze konta - zarejestruj się!